W wieku 88 lat zmarł ks. Marian Niziołek, sercanin, który zawsze będzie kojarzył się z trzema miejscami pracy: Chmielowem, Płaszowem i Kętami. 

Z ks. Marianem umówiłem się na dłuższą rozmowę, gdy obchodził 80. rocznicę urodzin. Opowiedział mi wówczas dość sporo o najważniejszych wydarzeniach ze swego życia, a zwłaszcza o tych, które wiązały się z jego powołaniem do Zgromadzenia i tego, co wypełniło 55 lat kapłaństwa, jakie wówczas przeżywał. 

Na wieść o jego śmierci odnalazłem napisany wtedy tekst, w którym zmieniłem jedynie czas teraźniejszy na przeszły. Żegnam nim ks. Mariana, człowieka niezwykle pogodnego, skromnego i życzliwego. Kapłana dalekiego od kariery i zaszczytów. Wrażliwego i potrafiącego słuchać. Miłosiernego. 

Odszedł do Boga po pełnym trudów życia tamtego czasu kapłan na wskroś maryjny. Matce Bożej oddał swe życie w Zgromadzeniu Księży Sercanów. Można rzec, że szedł drogą „per Mariam ad Christum” – przez Maryję do Chrystusa. Od Niej uczył się otwartości na wolę Bożą w rozmaitych posługach, dzielił się z innymi Ewangelią i troszczył o potrzebujących, a jak doskwierał rozmaity ból, czerpał siłę i cierpliwość z kalwaryjskich Dróżek, które szczególnie polubił. Odszedł kilka godzin po uroczystości Matki Bożej Częstochowskiej. 

Niech Maryja, która niewątpliwie pisała jego życie, a której obraz płaszowski jego staraniem został ukoronowany, przedstawi swemu Synowi wszelkie dobre czyny ks. Mariana. Niech będzie mu Bramą do nieba. 

-----------------------------------------------------

Ks. Marian Niziołek najdłużej przebywał i pracował z krótszymi i dłuższymi przerwami w Płaszowie. 3 września 1951 r. pierwszy raz zobaczył tę dzielnicę Krakowa i postawiony tutaj przed wojną Dom Macierzysty sercanów. Przyjechał na płaszowski dworzec kolejowy ze swym bratem z podmieleckiej Trzciany, niewielkiej wioski, gdzie rodzice Stanisław i Katarzyna gospodarowali na 7 ha ziemi, gdzie postawili swój nowy dom i pomagali w budowie Domu Bożego, w którym ich syn Marian mógł, jeszcze przy rusztowaniach, w święta wielkanocne w 1962 r. odprawić Mszę prymicyjną. 

Miał ośmioro rodzeństwa i przyrodnią siostrę z pierwszego małżeństwa ojca. Rodzinny dom nie wyróżniał się od innych zabudowań w wiosce rozległej na kilka kilometrów, gdzie większość mieszkańców zajmowała się rolnictwem i żyła z tego, co urodziła ziemia. Siedmioklasowa szkoła była 300 metrów od domu. Tam pobierał pierwsze nauki, również katechezę, na którą przywożono księdza z odległej o 7 km drogi parafii św. Mateusza w
Mielcu.

Do kościoła jeździli zazwyczaj furmanką, a czasami szli pieszo. Taka wyprawa trwała niemal pół dnia, a nieraz i więcej, gdy w czasie  Wielkiego Postu trzeba było zostać jeszcze po sumie na Gorzkich Żalach. Chciał być ministrantem, i był nim…. zaledwie jeden dzień.

„To trochę zabawna historia. Wikary, który przyjeżdżał na katechezę zachęcał chłopców do służenia. Zgłosiłem się z kilkoma kolegami. Zdaliśmy po łacinie ministranturę i mieliśmy wyznaczony pierwszy dyżur o szóstej rano. Zegarka nie było w domu, więc obudził mnie tata, gdy piał kogut. Z duszą na ramieniu biegliśmy do kościoła, a tu wszystko pozamykane. I wtedy zobaczyliśmy na zegarze budynku liceum, że dopiero jest trzecia w nocy. Przed Mszą przyszedł ksiądz, postawił nas koło balasek i kazał obserwować. A my chcieliśmy sobie podzwonić, podać kielich, przynieś mszał. To nas zniechęciło i nie pokazaliśmy się więcej – wspominał ks. Niziołek swój pierwszy i jedyny dzień bycia ministrantem. 

Po podstawówce chciał się dalej uczyć, więc z kolegami zdawał do liceum w Mielcu. I chociaż wszyscy egzamin zaliczyli, przyjęto tylko syna wójta. Tak się złożyło, że w tym samym roku w parafii odbywały się misje święte. Proboszcz ogłosił, że nauki będą głosili ks. Nagy i ks. Turek. Wszyscy byli ciekawi, co to za księża, więc na pierwszych naukach były tłumy. Potem okazało się, to sercanie z Krakowa. Wtedy też dowiedział się, że w Płaszowie jest Małe Seminarium dla chłopców, które daje możliwość przygotowania do matury. 

Nie zastanawiał się długo i za zgodą rodziców rozpoczął dalszą edukację w budynku Domu Macierzystego przy Saskiej 2 razem z innymi młodzieńcami pochodzącymi z różnych stron kraju, m.in. Stanisławem Stańczykiem, Czesławem Koniorem i Antonim Kotlarczykiem. Nauka jednak nie trwała długo, ponieważ władze państwowe w 1952 r. rozwiązały Niższe Seminaria Duchowne w Polsce prowadzone przez zakony bądź diecezje. Nastąpiła także konfiskata części zabudować płaszowskich. W związku z tym, niemal 70 wychowanków nie miało się gdzie podziać, więc wielu wróciło do swych domów. Do rodzinnych stron powrócił także Marian Niziołek. 

„Niebawem otrzymałem list od prowincjała, księdza Michała Wietechy, który mnie przyjmował do Małego Seminarium, a teraz proponował przyjazd do Stadnik do postulatu i uzupełnienie edukacji. Miałem też propozycję od księdza Solaka, by uczyć się w Tarnowie, ale ostatecznie wybrałem Stadniki” – opowiadał. 

1 września 1952 r. razem z innymi kolegami z Małego Seminarium rozpoczął trzymiesięczny postulat, a 2 grudnia nowicjat od okiem ks. Jana Bema. Rok później w Stadnickim kościele złożył pierwsze śluby zakonne (3.12.1953). Gdy po profesji pojawiła się szansa na dokończenie nauki z perspektywą matury, w lipcu 1954 r. znów trzeba było przenosić się, ponieważ władze zarekwirowały dom Stadnicki, by umieścić w nim siostry zakonne. 

„To był bardzo smutne wydarzenie. Klasztor obstawiono ubekami, nam polecono szybko się spakować, a niektórzy wchodzili do pokoi i co się dało wkładali do prześcieradeł i wrzucali na podstawione ciężarówki. Wymknął się jedynie ksiądz Wietecha, który powiedział, że szedł do Stadnik pieszo, to też pieszo pójdzie do Krakowa” – wspominał ów trudny czas.

Wyrzuconych ze Stadnik kleryków, którzy chcieli się dalej uczyć i zostać kapłanami, przyjęli pod swój dach benedyktyni z Tyńca. W tym historycznym miejscu mogli spokojnie uczyć się i modlić. Do dziś z wielką wdzięcznością wspominają ten tyniecki czas, który zaowocował nawiązaniem wielu przyjaźni z duchowymi synami św. Benedykta. 

W 1956 r. w kraju nastała tzw. odwilż gomułkowska. Jej rezultatem było m.in. uwolnienie z więzień wielu duchownych, w tym prymasa Stefana Wyszyńskiego. Sercanom zwrócono dom w Stadnikach. Część kleryków ulokowano w domu scholastykatu w Tarnowie, który funkcjonował już od 1949 r. Pośród nich był alumn Niziołek. Tutaj też 14 grudnia 1957 r. zdał upragniony egzamin dojrzałości, a już w styczniu następnego roku rozpoczął pierwszy rok teologii w Płaszowie.

„Byliśmy bardzo zmęczeni psychicznie tą ciągłą tułaczką, nauką i egzaminami. Został nam jeszcze jeden u księdza profesora Nagyego, a chcieliśmy już jechać na wakacje. Pojechaliśmy wprawdzie, ale po powrocie wszyscy w czasie egzaminy polegli” – mówił z uśmiechem ks. Marian. 

Sytuacja związana z odebraniem Stadnik i z licznymi przenosinami wymusiła rozproszenie kleryków po różnych domach. By wszyscy z danego rocznika mogli razem studiować, niektórych skierowano do biura dobroczyńców, jakie istniało w Domu Macierzystym, a którego szefem był ks. Dionizy Bucki. W sierpniu 1958 r. znalazł się kleryk Niziołek w owym „biurze”, natomiast 2 grudnia tegoż roku w kościele płaszowskim złożył śluby
wieczyste, po których robił kolejny rok studiów teologicznych. Ale już w lutym 1960 r. przytrafiła się następna przeprowadzka do Stadnik, dokąd  przeniesiono Studium Teologiczne. Tutaj przyjął święcenia niższe, czyli urzędy kościelne: ostiariat, lektorat, egzorcysta, akolita i subdiakonat, którego udzielił mu bp Karol Wojtyła. Natomiast diakonat i kapłaństwo otrzymał z rąk bpa Juliana Groblickiego. 

„Święcenia kapłańskie były nietypowo, bo 18 lutego 1962 r. Było to związane z tym, że groził nam pobór do wojska. Trafili się jednak w komisji życzliwi lekarze, którzy wzięli nas na tydzień do szpitala woskowego w Krakowie, gdzie myliśmy korytarze, pomagali przy posiłkach, a w rezultacie otrzymaliśmy zaświadczenie, że każdy na coś choruje i odroczony jest od służby. To nam umożliwiło przyjęcie święceń” – wspominał. 

Święcenia nie zakończyły jednak edukacji. Zaraz po prymicjach znów wstawił się w Krakowie, rozpoczynając od 1 września 1962 r. tzw. tirocinum w Franciszkanów, czyli cykl wykładów pastoralnych i rekolekcyjnych. Nie od razu poszedł na parafię, by być blisko ludzi, odprawiać nabożeństwa, spowiadać, katechizować i głosić kazania. Jak sam mówił, chyba „wpadł w oko” ks. Buckiemu, gdy pracował pierwszy raz w biurze, ponieważ znów znalazł się w nim w lipcu 1963 r., tym razem nieco dłużej, bo na 2 lata. 

Pierwszą parafią, do której został skierowany była Węglówka, lecz po dwóch latach ponownie dostał angaż w biurze płaszowskim. Po kolejnych dwóch latach pracował duszpastersko w podkrakowskich Staniątkach, gdzie kapelanem u benedyktynek był wówczas ks. Franciszek Nagy. Posługiwali razem z ks. Danilukiem także u Służebniczek prowadzących tutaj znaną w okolicy szkołę gospodarczą. I znów po dwóch latach został wikariuszem we Florynce, następnie w Pliszczynie. Gdy to opowiadał, uśmiechał się mówiąc, że miał takie „skoki na dwa roki” na kolejną placówkę. 

Coś się dopiero odmieniło w roku 1974. Został ekonomem w seminarium w Stadnikach. Wspominał ten czas jako niełatwy ze względu na wprowadzony w kraju system zakupu na kartki określonych, reglamentowanych towarów. Trudno było cokolwiek załatwić, szczególnie wyroby mięsne i cukier. Tymczasem trzeba było wyżywić niemal sto osób. Pozyskał więc życzliwych ludzi w masarniach i sklepach, ale zdarzały się sytuacje nieprzyjemne.

„Raz miałem przygodę w sklepie mięsnym. Był towar do wzięcia, ale wcześniej coś ubiliśmy sami. Kierowniczka nalegała, ale ja się jakoś opierałem. Żeby jednak nie zrobić jej przykrości kupiłem dwie torby chlebów. Nagle do sklepu weszła kontrola i przeszukali zakupy. Opatrzność czuwała nie tylko wtedy – opowiadał ks. Niziołek, który za kadencji stadnickiego ekonoma zbudował istniejąca do dzisiaj oczyszczalnię ścieków. 

Potem otrzymał propozycję, która go bardzo ucieszyła, bo była po linii jego zainteresowań. W lipcu 1977 r. został skierowany do Chmielowa, w którym sercanie duszpasterzowali od 1960 r. Placówka była wówczas rektoratem, a nowemu zarządcy udało się doprowadzić do poświęcenia kościoła (20.08.1978) i utworzenie parafii (6.04.1981). Ale udało się coś więcej. Wybudował od podstaw plebanię i założył cmentarz.

„Plebania była bardzo potrzebna. Mieszkaliśmy w pożydowskim budynku, w którym były także salki katechetyczne. Mieszkańcy pragnęli mieć też swój cmentarz, by pogrzeby były na miejscu. Starali się o to moi poprzednicy, między innymi ksiądz Kubik i ksiądz Bylica. Upór się opłacił i odtąd parafianie są chowani blisko swych domostw” – objaśniał. 

Niewątpliwie osiągnięcia duszpasterskie i administracyjne na placówce chmielowskiej sprawiły, że w 1986 r. powierzono mu macierzystą parafię sercanów w Krakowie Płaszowie. Jak podkreślał, szedł w ciemno, choć znał to miejsce, ale nie parafię. Lepiej znana była mu historia obrazu Matki Bożej, który został uroczyści umieszczony w świątyni 21 listopada 1931 r. dzięki staraniom ks. Wincentego Turka. Ten już w tym czasie sędziwy kapłan mieszkał w klasztorze przy Saskiej i dużo opowiadał nowemu proboszczowi o ciekawych dziejach obrazu, związanych z rodziną innego sercanina – ks. Mariana Cichonia, artysty malarza. Dowiedział się także o wielkim pragnieniu ks. Turka, mianowicie staraniu o koronację wizerunku, który cieszył się coraz większym kultem pośród płaszowian.

Myśl o koronacji tak wciągnęła ks. Niziołka, że zaczął szukać i zbierać świadectw ludzi, którzy wypraszali sobie łaski przed tym obrazem. „Dowiedziałem się też, że kiedy obraz znalazł się w domu Cichoniów, cała rodzina klękała i modliła się codziennie przy nim. Potem słyszałem wiele świadectw wiernych, przekonanych, że otrzymali niezwykłe łaski za przyczyną Maryi Płaszowskiej. W tych świadectwach
szczególnie dużo dotyczyło macierzyństwa” – relacjonował. 

Dodatkowym impulsem do zabiegów o koronację było wydarzenie związane z pielgrzymką do Kalwarii Zebrzydowskiej. Ks. Niziołek od początku swego proboszczowania organizował w sierpniu pielgrzymkę na kalwaryjskie Dróżki. To miejsce było mu zawsze bliskie. Urodził się miesiącu maryjnych pielgrzymek, rodzice powierzyli go opiece Matki Bożej i imieniny miał 15 sierpnia w uroczystość Wniebowzięcia Maryi. „Chodząc po Dróżkach przypomniałem sobie słowa kardynała Wojtyły, który powiedział kiedyś księżom, że najtrudniejsze sprawy diecezji i osób „załatwia” na Kalwarii. Skojarzyłem to z naszymi pielgrzymkami, które nabrały charakteru modlitwy o koronację” – tłumaczył. 

W 1990 r. przedstawił sprawę koronacji, wspólnie z prowincjałem ks. Kazimierzem Sławińskim, metropolicie krakowskiemu kard. Franciszkowi Macharskiemu. „Gdy weszliśmy do pokoju, kardynał niespodziewanie zapytał: czy ksiądz był w Kętach? Odpowiedziałem, że dwa razy. No to możemy rozmawiać – odrzekł. Chodziło o to, czy coś się orientuję, jak wyglądała koronacja obrazu w Kętach, której przewodniczył kardynał. A ja wiedząc o tym, spotkałem się z proboszczem, który opowiedział mi, co trzeba zrobić w sprawie koronacji” – wyjawił po latach. 

Koronacja obrazu miała miejsce na stadionie „Płaszowianki” 5 maja 1991 r. i była zwieńczeniem pracy duszpasterskiej ks. Niziołka w parafii. Ten dzień był również dla niego potwierdzeniem, że Pani Płaszowska była przychylna temu wydarzeniu. „Przez cały tydzień padało i nic nie wskazywało na to, że pogoda się zmieni na dzień koronacji. Szukałem nawet jakiegoś namiotu, a wielu mówiło, by ją odwołać albo zrobić w kościele. Jednak w kościele nie wszyscy by się pomieścili. I stało się coś zaskakującego, bo na czas koronacji zaświeciło słońce, a po uroczystościach znów deszcz. Gdy potem spotkałem ks. Stanisława Nagyego i powiedziałem, że Matka Boża wyprosiła cud, odrzekł: „synu, to by mały cud”. 

Nowym etapem jego życia stały się Kęty i klasztor Klarysek od Wieczystej Adoracji. W tym istniejącym od końca XIX wieku klasztorze został w sierpniu 1995 r. kapelanem. Miał być na jakiś czas, a w sumie kapelanował 20 lat. „Początki były niełatwe i dwa tygodnie siedziałem na walizkach. Z dużej wspólnoty w Płaszowie trafiłem do miejsca, gdzie nie było z kim pogadać. I jeszcze ta przejmująca cisza. Ale niedługo okazało się, że w pobliskiej Porąbce proboszczem jest kolega, który kiedyś był ze mną w dekanacie Kraków Podgórze. No to mam jednego znajomego” – wspominał.

Z czasem klasztorna cisza już tak mu nie doskwierała, ponieważ było co robić od strony duszpasterskiej. Trzy Msze św. w niedziele, liczne nabożeństwa, głoszenie kazań, spowiadanie, a potem nawet stały konfesjonał w kościele położonym przy ruchliwej ulicy, skąd wielu ludzi wchodzi do środka na modlitwę i adorację. „Miał rację ksiądz Jarzyna, zachęcając mnie do pójścia do Kęt mówiąc, że to będzie po mojej myśli. Z jednej strony klimat życia zakonnego, a z drugiej duszpasterstwo jak w Płaszowie. Pomagałem także w dekanacie. Głosiłem rekolekcje, bywałem na odpustach i innych uroczystościach” – opowiadał, podkreślając, że bardzo miło wspomina ten czas.

Nasilające się jednak problemy zdrowotne, pobyty w szpitalach, wymusiły rezygnacje z lubianej pracy kapelana kęckiego klasztoru. 20 września 2015 r. podczas uroczystej Mszy św. klaryski i wierni pożegnali odchodzącego na emeryturę ks. Niziołka, który ponownie wrócił do Płaszowa i  mieszkał w Domy Wydawniczym aż do śmierci, która nastąpiła 27 sierpnia 2025 r. 

„Doszedłem do przekonania, że trzeba pożegnać Kęty, choć bardzo zżyłem się z tym miejscem. Ale radowała mnie myśl, że wracam pod opiekę Matki Bożej Płaszowskiej. Większość swego kapłańskiego życia byłem w pobliżu jej cudownego wizerunku, więc ufam w troskę Maryi na finiszu mego życia” – podkreślił i pokazał na koniec naszego spotkania trzymaną w szufladzie kopertę z napisanym testamentem. I dodał: „reszta jest tutaj”. 

Ks. Andrzej Sawulski SCJ